O przyczynie i skutku, czyli wszystko ma swoją cenę

Nic nie jest za darmo, wszystko ma swoją cenę. Dotyczy to każdego aspektu życia.
Działa tu prawo przyczyna-skutek. Jest ono wszechobecne. To ono decyduje czy osiągamy cele, spełniamy swoje marzenia, żyjemy spełnionym życiem lub pogrążamy się w gorzkich pretensjach i żalach do wszystkich, wszystkiego, że nasze życie wygląda, jak wygląda.

 

Gdzie tu miejsce na Boga, Jego plan dla człowieka, Opatrzność czuwającą nad stworzeniem?

 

Wezmę jako materiał badawczy do przerobienia tematu siebie, moje plany, marzenia, cele.
Plany mogą być całkiem przyziemne i górnolotne.
Z tych zwyczajnych, potrzebnych w życiu codziennym celów i planów mam opanowanie języków na poziomie zadowalającym mnie, czyli pozwalającym normalnie funkcjonować w świecie gdzie angielski i niemiecki są językami codziennymi, kultury, nauki, pracy, zwykłego życia. By przeskakiwać nie przez kolejne papierowe certyfikaty, rzekomo potwierdzające językowe kompetencje, a faktyczne poziomy rozumienia tej obcej mowy, powinnam poświęcić codziennie solidny kawał czasu na rozmowy, czytanie i słuchanie w nich.
Oczywiście obiecuje sobie każdego miesiąca, że od teraz to już tak „serio-serio” codziennie po 30 minut poświęcam na wkuwanie języków.
Plany ma, nawet teoretyczny zapał potrzebny na start jest, materiały do nauki mam aż w nadmiarze. Wszystko wskazywałoby, że odniosę sukces i jak nie sprintem to jednak w swoim tempie kolejne odcinki tego językowego maratonu pokonam.

 

Jest tylko jeden problem: w zasadzie potrzebna mi do tego, co robię jedynie dobra znajomość słowa pisanego. Język w mowie starczy na poziomie „jakoś się dogadam”, by funkcjonować.
Plany rozwoju językowego w mowie idą więc na bok, a z biegiem czasu muszę stwierdzić, że cofam się w rozwoju. Nie używany organ zanika – tak dzieje się z moim mówionym angielskim, niemieckim. Co z tego, że czytam, poznaje nowe słowa, skoro jestem kaleką językowym.

 

Dlaczego nie realizuje planu?

 

By go osiągnąć, muszę przemeblować plan dnia. Doba ma tylko 24 godziny i nie da się jej wydłużyć ani o sekundę. By odzyskać poziom, z którego się uwsteczniłam, a później iść dalej w górę, muszę coś poświęcić, by wygospodarować czas na naukę.
Rozwój wymaga zdobycia wolnego czasu, spożytkowania go tylko na naukę języka a skutkiem będzie wreszcie progres.
Jest jednak cena, jaką muszę zapłacić: zrezygnować z czegoś, co zapełnia mi czas potrzebny do nauki.

 

Jeżeli tego nie zrobię nie ruszę z miejsca, a nawet jest bardzo prawdopodobne, że cofnę się jeszcze bardziej językowo. W konsekwencji tego sama sobie uniemożliwię zajmowanie się tym, co lubię, bo muszę funkcjonować w świecie piszącym i mówiącym głównie po angielsku i niemiecku.

 

Co jest nie tak ze mną, moim sposobem działania, realizowania planów, marzeń, dążeniem do celu, że zamiast iść do przodu, utknęłam w miejscu?
Lenistwo?
Nie sądzę. No może odrobina.

 

Nie rozpoznanie czasu, który wymaga podniesienia tych umiejętności na już, bym mogła iść dalej?
Tu jest chyba problem.

 

Przyznam się, że rok 2020 dał w mi mocno w kość. Wybił z normalnego rytmu, zmusił do zweryfikowania tego, co naprawdę dla mnie ważne, dokąd zmierza moje życie i co chcę robić tu na ziemi w tym czasie, jaki mi jeszcze pozostał.
Weź się Beata w garść, rusz cztery litery, zakuwaj angielski i niemiecki słyszę w głowie. Tym fragmentem dostałam po głowie ostatnio:

 

 

„Idź do mrówki, leniwcze, przypatrz się jej drogom i bądź mądry; Chociaż nie ma ona wodza ani przełożonego, ani pana; To w lecie przygotowuje swój pokarm i gromadzi w żniwa swą żywność. Jak długo będziesz leżał, leniwcze? Kiedy wstaniesz ze swego snu? Jeszcze trochę snu, trochę drzemania, trochę założenia rąk, aby zasnąć; A twoje ubóstwo przyjdzie jak podróżny i twój niedostatek jak mąż uzbrojony”. Przysłów 6;5-11

 

 

Mam wrażenie, że nie tylko ja jestem nieprzygotowana na to, co przed nami.
Marzenia, plany, cele, umiejętności potrzebne do ich osiągnięcia to coś, co jest zwykle wyposażeniem do wielu innych zadań, których w momencie kompletowania tego zestawu niezbędnika do zrealizowania dobrego życia nie bierzemy pod uwagę.
Najbardziej boję się jednak innej diagnozy mojego zatrzymania w rozwoju językowym.
Boje się, że gdzieś tam głęboko na dnie serca jest schowana przyczyna z etykietką „nie zależy mi tak naprawdę”.

 

Może nie płacę ceny, by się rozwinąć, iść do przodu, zrealizować cele, bo nie widzę w nich wartości.
Koszt, jaki muszę ponieść, oceniam jako przekraczający wartość, którą zyskam.
Teraz odstawie na bok moje językowe winy i proszę, spójrz na inne sprawy, ważne, niezbędne dla uczniów Jezusa.
Empatia, szacunek i troska o innych zawsze wymaga zapłacenia ceny. Jest nią czas, własna wygoda, dobre samopoczucie, czasem zmęczenie, a przecież Jezus powiedział, że Jego ludzi pozna świat po miłości wzajemnej.

 

 

„To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali”. Jana 15;17

 

 

W zasadzie mamy tylko dwa przykazania, według których ma żyć człowiek uznający Stwórcę za swojego Boga:

 

„Nauczycielu, które przykazanie w prawie jest największe? A Jezus mu odpowiedział: Będziesz miłował Pana, swego Boga, całym swym sercem, całą swą duszą i całym swym umysłem. To jest pierwsze i największe przykazanie. A drugie jest do niego podobne: Będziesz miłował swego bliźniego jak samego siebie. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy”. Mateusz 22;36-40

 

 

Tylko tyle i aż tyle. Daleko mi do ideału, nie żyję zawsze zgodnie z nimi. Staram się, a udaje mi się to raz lepiej a innym razem gorzej, ale się staram.

 

Dlaczego tylko na tyle mnie stać w tym moim naśladowaniu Pana?
Nie zależy mi, bo nie wierzę tak naprawdę w 100%?

 

Brak wiary to powód kulawego chrześcijaństwa, z którym mało kto chce się zmierzyć. Stawiając sobie to pytanie, trzeba sobie odpowiedzieć na sporo trudnych pytań dotyczących doktryny, którą teoretycznie wyznaję ja, moja grupa, wspólnota, kościół; dotyczących dogmatów, w które wierzę, a w które nie, jak i dlaczego; rozumienia całych fragmentów Biblii z przekonaniem czy dlatego, że ktoś mi powiedział, że tak trzeba je rozumieć?

 

Znam ludzi uważających się za gorliwych uczniów Jezusa. Mają odpowiedzi na wszystkie pytania. Modlitwa jest według nich lekarstwem na wszystko: od kataru po bankructwo firmy. Są pewni swojej wiary, zasad, jakimi się kierują, niezłomni i twardzi w osądach.
Tylko że zwykle zapalają mi się w głowie przy nich te fragmenty Pisma:

 

 

„Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam odpoczynek. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode mnie, że jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie odpoczynek dla waszych dusz. Moje jarzmo bowiem jest przyjemne, a moje brzemię lekkie. ”. Mateusza 11;28-30

 

 

O nim powiedział prorok:

 

 

„Nie będzie się spierał ani krzyczał i nikt nie usłyszy na ulicach jego głosu. Trzciny nadłamanej nie złamie, a knota tlącego się nie zagasi, dopóki nie doprowadzi sądu do zwycięstwa”. Mateusz 12;19-20

 

 

No i są jeszcze owocem Ducha:

 

 

„Owocem zaś Ducha jest miłość, radość, pokój, cierpliwość, życzliwość, dobroć, wiara”. Galatów 5;22

 

 

Mówiąc o Dobrym Pasterzu, rysował obraz tego, który szuka zgubionej owcy, a nie o pastuchu, który zakazuje innym pasterzom i owcom, które mu zostały wspominać o zgubionej. Mówi o kimś, kto bierze na ramiona słabe, opatruje zranione. No i o lekkim jarzmie, odpoczynku, a nie nakładanym szczegółowym zbiorze praw i ograniczeń, kontroli i obowiązku pracy dla grupy. Za Nim idziesz z wyboru, chcesz tego. Nie ciągnie cię na siłę za włosy byle mieć w swojej trzódce.

 

Jako kościół, wspólnota uczniów Jezusa powinniśmy kierować się tymi samymi podstawowymi prawami/zasadami/przykazaniami.
Czy jednak tak jest?

 

Łatwiej przykleić komuś łatkę heretyka, apostaty, sekciarza, bałwochwalcy, niż czasem ugryź się w język i uznać, że nie chcę gorszyć tego dziecka Boga. Może ono jeszcze nie umie jeść pokarmu stałego, przyswaja na razie tylko dziecięce papki, ale jest, kim jest — małym uczniem Pana.
Być może irytuje to, że ktoś moją, czy twoją wiedzę, poznanie i wiarę ocenia jako poziom niemowlaka, ale czy naprawdę trzeba mu boleśnie udowadniać, że jest odwrotnie?

 

Dobry nauczyciel, dobry pasterz w kościele to nie egzaminator rozdający zaliczenia lub wysyłający na powtórkowe egzaminy. Według mnie to po części fizjoterapeuta, pomagający usuwać stare kontuzje/złe rozumienie. Nie robi tego przez nakaz wkuwania formułek, a przez pomoc w tym, by uczeń sam przepracował temat praktycznie. To po części trener personalny i górski przewodnik w jednej osobie, który pokazuje dobre szlaki, które zna, które sam już przeszedł. Pozwala jednak uczniowi zdecydować którą drogą idzie, jak intensywna ma być wspinaczka.
Ma także świadomość, że towarzyszy uczniowi tylko we fragmencie jego wędrówki, podczas której poznaje on drogi Boga.
Nie zatrzymuje go przy sobie, strasząc czyhającymi wszędzie fałszywymi nauczycielami, złymi wilkami i możliwymi katastrofami, gdy wybierze swój własny szlak, misje i szczyt, który chce zdobyć.

 

Mentor to rodzaj nauczyciela najbardziej pożądany dla uczniów, którzy potrafią już samodzielnie chodzić, jeść coś innego niż papki. To ktoś, kto w razie potrzeby staje się szczeblem w drabinie, by uczeń wszedł wyżej. Pcha go, gdy ten ma problem z wdrapaniem się na kolejne poziomy.
Nie jest to mistrzuniu siedzący na podwyższeniu, podziwiany i oklaskiwany przez grono wiernych uczniów/fanów.

 

By stać się takim nauczycielem i pasterzem gotowym wejść w bagno, by wyciągnąć z niego małą owieczkę, która zbłądziła, trzeba zapłacić wysoką cenę. Są nią czas tak zwany prywatny, często zrezygnować z wygody, części własnych pieniędzy, spokojnego snu i szacunku sporej grupy „gorliwych wierzących”. No bo przecież jak można nie podawać uczniom gotowych odpowiedzi takich samych dla każdego, jedynej prawdziwej interpretacji Pisma. Czasem trzeba będzie on przesiadywać z pijakami, dziwnymi szemranymi typami co to jeszcze nie dość się „nawrócili”, by pasować do reszty.
Jezus tak robił, ale w dzisiejszym kościele nie każdy pastor, nauczyciel czy mówca motywacyjny nazywany błędnie ewangelistą tym się „hańbi”.

 

Zastanawiam się też nad moim wyborem, by pisać ludziom o Bogu, Biblii, jej wiarygodności i odkryciach potwierdzających prawdziwość przekazu tej księgi. Bywam zmęczona i to bardzo, powtarzaniem w mailach kolejny raz odpowiedzi na te same pytania, rozwiewaniem ciągle tych samych mitów, schematów myślenia, odpieraniem ataków i niebraniem do siebie pogardliwych komentarzy.
Jestem w tym jednak wytrwała nie tak jak z moją nauką języków. Na pewno nie brak mi motywacji, dlatego nie odpuszczam.
Tak sobie myślę, czy nie jest to, aby dowód na temperaturę mojego zaangażowania w naukę języków?

 

Aż strach pomyśleć, że pewna lekkość i nonszalancja, z jaką przechodzę przez kolejne dni, w których moja miłość do bliźnich i Boga były dalekie od ideału w mowie, myśli i czynie, jest obnażeniem tego ile Laodycei siedzi we mnie.

 

 

„Kto ma uszy, niech słucha, co Duch mówi do kościołów. A do anioła kościoła w Laodycei napisz: To mówi Amen, świadek wierny i prawdziwy, początek stworzenia Bożego: Znam twoje uczynki: nie jesteś ani zimny, ani gorący. Obyś był zimny albo gorący. A tak, ponieważ jesteś letni i ani zimny, ani gorący, wypluję cię z moich ust”. Apokalipsa 3;13-16

 

 

Przyczyna i skutek są jasne, a ceną, by ruszyć, do przodu jest praca nad sobą. Miło jest myśleć, że jak Bóg chce, to weźmie mnie jak pacynkę i zrobi mną co trzeba, za mnie.
Da mi i chęć, i wykonanie, a mnie nie będzie to nic kosztować, ale napisano:

 

 

„Proszę więc was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście składali wasze ciała jako ofiarę żywą, świętą, przyjemną Bogu, to jest wasza rozumna służba. A nie dostosowujcie się do tego świata, ale przemieńcie się przez odnowienie waszego umysłu, abyście mogli rozeznać, co jest dobrą, przyjemną i doskonałą wolą Boga”. Rzymian 12;1-2

 

 

„Skoro i my mamy wokół siebie tak wielką chmurę świadków, zrzućmy z siebie wszelki ciężar i grzech, który nas tak łatwo osacza, w cierpliwości biegnijmy w wyznaczonym nam wyścigu; Patrząc na Jezusa, twórcę i dokończyciela wiary, który z powodu przygotowanej mu radości wycierpiał krzyż, nie zważając na hańbę, i zasiadł po prawicy tronu Boga. Pomyślcie więc o tym, który zniósł tak wielki sprzeciw wobec siebie ze strony grzeszników, abyście nie zniechęcali się w waszych umysłach i nie ustawali. Jeszcze nie stawialiście oporu aż do krwi, walcząc przeciwko grzechowi”. Hebrajczyków 12;1-4

 

 

Jasne już jest dla mnie, że w sprawach ważnych jak wypełnienie przykazanie miłości bliźniego i Boga mam walczyć, pracować nad sobą, zmieniać złe nawyki, schematy myślenia.
Co jednak zrobić z taką moją letniością do nauki języków, które są mi niezbędne, by dalej iść do przodu? Być może wynika ona nie tyle ze mnie co po prostu jest znakiem, że idę w złym kierunku. Nie wynika on z Bożego natchnienia, powołania a jest jedynie moim pomysłem na życie.
O tym, czym jest boże natchnienie, powołanie i jak je rozpoznać będzie kolejny Kwadrans.

 

Beata

 

 

Brak komentarzy

Zostaw komentarz