Moja, Twoja, Boga odpowiedzialność

Odpowiedzialność to tyle, co zadbanie o kogoś, o coś i wzięcie na klatę konsekwencji czynów, słów. Zamiast słowa odpowiedzialność lepiej brzmiałoby słowo „sprawy”, łatwiej oddawałoby pewien detal związany z odpowiedzialnością. O sprawach decyduje osoba, której one dotyczą, ale jest tu pewne ograniczenie. Decyduje tylko o tych sprawach, na które ma wpływ. Odpowiedzialność ponosi też tylko za sprawy, na bieg których ma, miała lub może mieć wpływ.

 

Jedną z najtrudniejszych spraw w życiu jest rozpoznanie granicy, gdzie moja odpowiedzialność się kończy, a zaczyna Twoja, jego, jej lub Boga.
Ten, kto zdobył tę wiedzę i potrafi dostrzegać linie wyznaczające je w życiu, w sprawach dużych i małych, zdobywa skarb, jakim jest spokój ducha.
Hm, a może jednak nie zdobywa spokoju, bo do tego potrzebne jest jeszcze pogodzenie się z faktem, że nie mam wpływu na sporą część swojego życia i tego, co mnie dotyka. Mogę to tylko przyjąć, spożytkować jak najlepiej i iść dalej.

 

Zacznę od siebie.

 

Ponoszę odpowiedzialność za siebie, ale nie miałam wpływu na to kiedy, gdzie i w jakiej rodzinie się urodzę. Nie ma sensu złościć się czy szarpać, grozić Bogu, losowi piąstkami, że zrobił mi na złość, wpakował w to miejsce, więc niech mnie teraz z niego wyciąga, bo mogło być lepiej.
Mogło, ale jest, jak jest. Mam na to taki sam wpływ jak ten na mewę, która ozdobiła mi głowę swoim odżywczym guanem. Wściekanie się na ptaszora, wiatr, który go przyniósł nad moją głowę czy siebie samą, że nie szłam odrobinę szybciej lub wolniej nic nie da, nic nie zmieni, nie wzbogaci mnie nawet w teoretyczną wiedzę jak uniknąć podobnej sytuacji. Nie kontroluje ani wiatru, ani lotu ptaka, ani tego kiedy zechce sobie ulżyć po obfitym posiłku.

 

Mam wpływ na swoje zdrowie. Ograniczony, bo ograniczony, ale jednak mam.
Nie jestem w stanie kontrolować powietrza, jakim oddycham, sprawdzać każdej marchewki czy przypadkiem rolnik jej nie pomagał jakimś randapopodobnym dobrem, by lepiej zarobić. Mogę jednak nie jeść śmieciowego jedzenia, zadbać o ciało ruszając się tyle, na ile pozwala mi miejsce, w którym jestem, czas, jakim dysponuję i zdrowie. Być może mogę więcej, ale wymaga to nieco wysiłku i samodyscypliny z mojej strony. Jeżeli tak jest, a zwykle jest, to muszę mieć świadomość, że to, co przyjdzie np. ból kręgosłupa, bo za długo siedzę codziennie przy komputerze, mogę za niego podziękować sobie. Winienie otoczenia, pogody, własnych kości nie ma sensu, a nawet podstaw.

 

Czy jednak lubię być świadoma odpowiedzialności, jaką ponoszę i konsekwencji codziennych drobnych, zignorowanych ostrzeżeń, że szkodzę sobie robieniem lub nierobieniem, jedzeniem lub nie jedzeniem, powiedzeniem lub trzymaniem zamkniętego dzioba?
Nie koniecznie lubię, ale uczę się nie ignorować jej i nie chować głowy w piasek starając się nie dostrzegać granicy, która mówi mi, że to nadal moja strona odpowiedzialności, moja sprawa, a nie okoliczności, Boga czy kogoś innego.
To trudne i niekomfortowe chwilami być tak świadomym własnej odpowiedzialności i niemocy jednocześnie.

 

Czy jednak moje wołanie do Boga, by mnie ratował, bo zjadłam kilogram truskawek, na które jestem uczulona i teraz umieram, a do tego wyglądam jak nakrapiana, swędząca, spuchnięta ofiara eksperymentu medycznego, świadczy o poważnym traktowaniu Stwórcy?
Mierzyłam się z tym nie raz i wynik zawsze był ten sam: to świadczy o mojej prywatnej głupocie, nieszanowaniu życia, jakie mam, a to już prowadzi do niepoważnego traktowania Boga, w którego wierzę.
Bolesny wniosek.

Są sytuacje, gdy moja i Boga odpowiedzialność spotykają się ramie przy ramieniu. Gdy jestem w górach i nagle nastąpi załamanie pogody, nie ma co rwać włosów z głowy czy umierać ze strachu. Trzeba zachowując zdrowy rozsądek i zasady pozwalające zminimalizować ryzyko, że mnie za chwilę piorun trzepnie, zejść niżej, gdzieś się schronić.
Gdy pcham się na szlak, wiedząc, że pogoda może w każdej chwili się zmienić, a z nieba zabrzmieć kanonada ozdobiona efektownymi piorunami, sama niejako proszę się o lanie i nauczkę.
Wołanie o ratunek i pytanie „Boże, dlaczego mnie to spotkało?” zadawane na oddziale poparzeń znowu świadczy o traktowaniu Stwórcy jak Cygana z przysłowia „kowal zawinił, Cygana powiesili”.

 

Granica między tym, co jest moją a tym, co jest czyjąś odpowiedzialnością, ma jeden punkt, który mi podnosi ciśnienie. Spotykam się jak każdy z sytuacjami i osobami, które potrzebują pomocy, wsparcia czy nawet dłuższego zaangażowania się w pomoc, by stanęły na nogi, wyszły na prostą, sprawa miała dobre zakończenie.
Piłka jest tu krótka: widzę problem, mam w miarę możliwości pomóc go rozwiązać.
Niestety aż nazbyt często spotykam się, z tym że działanie osoby na drodze, której ktoś, być może Bóg postawił tę sytuację kryzysową, ogranicza się do szukania kogoś, komu powie, by się tym zajął, bo on może.
No, żesz!

 

Skoro widzę głodnego to mam go nakarmić, bitego obronić, spragnionego napoić, strapionego pocieszyć, zapłakać z płaczącym.
To mnie postawiono przed oczami osobę z problemem, sytuację do rozwiązania. Wystarczy krótka, ale uczciwa odpowiedź na proste pytanie, by wiedzieć, co robić dalej: Nie chcę czy nie mogę pomóc?
Nie mam możliwości, by dać mieszkanie, żywić i ubierać przez kolejne dni a może miesiące bezdomną matkę z dzieckiem – bywa tak i to wcale nie rzadko. Mogę jednak zaprosić ich na obiad, znaleźć schronisko lub dom dla matek – od czego w końcu jest Internet. Mogę też przewieźć ją tam. To tylko przykład.
Człowiek leżący na ulicy może i wygląda niechlujnie, ale czy to na pewno tylko pijaczek, który zafundował sobie drzemkę?
Zatykanie uszu na płacz dziecka za ścianą, skowyt psa i dźwięk sugerujący bicie kogoś zapewni spokój wśród sąsiadów, ale czy Bóg też tak na to patrzy?

 

To wyznaczanie granic między ludźmi, co jest moją sprawą i nie wtykaj nosa, a co Twoją i mnie nie obchodzi, czasem także nastręcza problemy poznawcze.
Ostatnio mam wrażenie, że nie można rozmawiać, mówić swojego zdania, zadawać pytań, by nie usłyszeć, że narusza się czyjąś przestrzeń, kogoś uraziło to, co mówię, jak żyję.
Sama nie lubię, gdy ktoś pcha mi się z buciorami w życie, ale to, co obserwuję to jakieś przewrażliwienie, brak szczerości, otwartości i asertywności.
Nie mam wpływu na to, jak działa to poza grupą ludzi nazywających się uczniami Jezusa, więc zostawię ich w spokoju. Bardziej interesuje mnie moja rodzina, Ci, którzy do niej należą i wołają jak ja „Ojcze nasz”, a przez to uznając tę więź między nami, przynajmniej teoretycznie uznając.

 

Dlaczego tak często nie rozpoznajemy granicy między końcem naszych spraw a początkiem Boga odpowiedzialności, co słychać w modlitwach – jak ta wspomniana wyżej ze szpitalnego oddziału oparzeń?

 

Bóg nie wysłuchuje modlitw, chrześcijaństwo nie działa, to tylko styl życia, a nie relacja z Bogiem, Bóg nie interweniuje już w nasze życie – to tylko niektóre słyszane ostatnio skargi na papierowe chrześcijaństwo i opowieści biblijne, które są jedynie wskazówkami jak żyć, bo moc odeszła, nie ma jej, Bóg jest znany tylko ze słyszenia.

 

Zbadać, dlaczego tak bywa w moim życiu, życiu ludzi, których spotykam i całych wspólnot – to zadanie, jakie sobie postawiłam.
Krok po kroku przyjrzeć się temu, jak uczył Nauczyciel, bym ja, Jego uczeń myślała, działała, żyła po prostu. Być może jest to powrót do początków, a pisząc to tu, rzucam sama sobie wyzwanie.
Jest, na pewno, ale może właśnie o czymś podstawowym zapominam z biegiem czasu, dlatego Bóg staje się bardziej papierowy niż realny. Być może ktoś nie mierzy się z czymś na początku drogi, gdy decyduje się iść za Jezusem i dlatego brak życia w jego chrześcijaństwie.

 

Nie mam jeszcze tytułu tej serii rozważań, jestem otwarta na podpowiedzi jak ją nazwać.

 

Beata

 

Brak komentarzy

Zostaw komentarz